sobota, 3 lipca 2010

Z podróży na koniec Polski: U szeptuchy

Nie było mnie parę dni, raczył ksiądz zauważyć?
Pojechałam do szeptuchy, świętej kobiety, co słynie z leczenia skołatanych nerwów.
No i tak się składa, że jest też moją znajomą z fejsbuka i po moich ostatnich wpisach stwierdziła, że koniecznie powinnam przyjechać, żeby mogła mnie obejrzeć w realu i wygnać tego złego, co we mnie siedzi. To wsiadłam w furę i tyle mnie widzieli w przereklamowanej cywilizacji. Tak, tak, proszę księdza, żeby ksiądz wiedział, że tak... dopiero w krainie za dziurawymi drogami, za karierami, het... odnalazłam spokój...
Trochę się co prawda zdziwiłam, gdy zamiast spodziewanej chałupinki, pod adresem wskazanym przez dżipiesa, zobaczyłam szpital powiatowy. A jeszcze bardziej, gdy zapytawszy personel o szeptuchę, ten wskazał mi familiarnie gabinet ordynatora...
Niech ksiądz gał nie wybałusza i nie chrząka - tylko słucha, bo warto!
Zapukałam nieśmiało, bo personel medyczny wyższego szczebla wrażliwy jest i na arogancję pacjentów reaguje ze zrozumiałą pogardą. W odpowiedzi usłyszałam tubalne zaproszenie:
- Wchodźże, Pewna, czekam na ciebie duszko!
Za odrapanym biurkiem zobaczyłam wielką uśmiechniętą lekarzycę. Tak - to nie była taka tam doktorka - to była prawie dwumetrowa baba o krzepkiej posturze i rumianych licach.
- Dobrze, że dojechałaś, właśnie miałam wyciągać popiół. Musi być gorący...
Ksiądz wie, zabrakło mi języka w gębie, dosłownie. Stałam tam jak jaka glapa i nie wiedziałam o co chodzi: ten szpital, baba, popiół. Ordynatorka chyba przyzwyczajona była do takiego baraniego wyglądu, bo szybko wstała i podprowadziła mnie, jak jaką kalekę, do krzesła:
- Siadaj duszko, jestem Jadwiga Szeptucha. Wszystkie moje przodkinie były babkami i ja jestem. Dla niepoznaki, w ciężkich czasach socjalizmu, poszłam się kształcić na lekarkę, stąd to pozornie absurdalne miejsce naszego spotkania. Ale - do sedna - nie na pogawędki tu z daleka przyjechałaś, siostro. Twoja dusza jest zasmolona i trzeba z niej wyciągnąć to lepkie mazidło, co ci nie pozwala żyć w spokoju.
Teraz księżulku, będzie najlepsze.
Pani Jadwiga, zabrawszy z biurka szklankę po herbacie, otworzyła drzwi i poprosiła mnie, żebym za nią poszła. Po chwili jechałyśmy windą towarową do podziemia szpitala. Po przejściu kilkunastu metrów wykaflowanym korytarzem znalazłyśmy się w pomieszczeniach prosektoryjnych. W jednym z nich znajdował się piec - ja nie chcę nawet wiedzieć, do palenia czego służy, ale strach się było bać, proszę księdza. Zmawiałam zdrowaśkę po zdrowaśce i na zakładkę jeszcze anielestróżumój.
Babka otworzyła ten piec i zaczęła nakładać do szklanki popiół.
- Nie boi się, duszka, nie ma czego. Żywi gorsi. A popiół musi być gorący. Teraz trochę ubijemy, owiniemy szmatą i wygonimy smołę. Lepiej mówić smołę, lepiej nie inaczej...
Jezu, księże, jak ja się trzęsłam... Aż mnie teraz dreszcze przechodzą takie, że nie mogę dalej mówić. Ksiądz pozwoli, że jutro dokończę a teraz się krzyżem położę i trochę jogę dla relaksu poćwiczę w bocznej nawie?!
Ament.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz