Nie zaglądałam czas jakiś do konfesjonału. Ba - nawet do domu Jezusa nie wpadałam z wizytą.
Wiem, księże dobrodzieju, że to może wyglądać podejrzanie. I nie obronię się dziś słowem - dopiero uczynki moje wszystko wytłumaczą.
No niech ksiądz nie dopytuje - jako osoba skromna, nie będę niczego chwalić przed zachodem słońca.
Może tylko wspomnę, że bronię krzyża. A jak i gdzie - w stosownej porze wyjawię...
A teraz, póki dzieło niedokonane, proszę o zaliczkową pokutę.
Ach... przypomniałam sobie jeszcze moje poprzednie życie. Nie wiem, czy jest się z czego spowiadać, ale na wszelki wypadek opowiem o nim trochę...
Miałam na imię Champawat. Żyłam nad brzegiem Gangesu, czas spędzałam na polowaniach i wylegiwaniu się w cieniu drzew.
To było proste i dobre życie - moja świadomość istnienia Boga była czystsza od tamtejszych wód i przejrzystsza od powietrza.
Rodziłam, wychowywałam i oddawałam światu silne, mądre dzieci. Obcy był mi smutek utraty, najbliższa każda chwila - zapach ciepłej krwi, smak wody po długiej gonitwie, odgłos nieświadomego stada idącego mi naprzeciw...
Och księże, byłabym zapomniała: z tamtego bytu znam też smak świętości, bo żywiłam się joginami, którzy z radością oddawali mi swoje wegetariańskie ciała. Jakże ich mięso było łagodne, podobne tylko cielęcinie...
Może dlatego dziś pasjami pożeram tatara?
To nie żadne herezje, co ksiądz?! Najadł się szaleju, czy co? Opowiadam przecież, jak było!
To jak? Dobre było to życie tygrysa? Bo po mojemu było. Tylko w takim razie - za co wylądowałam w obecnym wcieleniu?
Ament.
poniedziałek, 16 sierpnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz