poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Miłosna wróżba i wola wody

Przyleciałam tu do księdza z powodu wróżb. Zrobiłam tarota i mi wyszło, że już niedługo spotkam miłość swojego życia. Co prawda po drodze były jakieś karty walących się wież i odwróconych wisielców, ale po rozłożeniu i zrozumieniu całości - jednak wielkie love. Żeby wszystko wyjaśnić pogrzebałam jeszcze w fusach i poszłam do bioenergoterapeuty po wskazanie w którą stronę iść, by trafić na mojego wybranka.
Po takim dogłębnym reserchu sprawa miała się następująco: to ciężki przystojniak (cokolwiek to znaczy? ciężki bo utyty, czy może: ciężko uroczy?), spotkam go w centrum (no i znów nie wiem, czy miasta, czy wszechświata i gdzie to, do cholery). No i będziemy żyć. Czy długo, czy szczęśliwie - wyrocznia nie powie, bo to ponoć zależy już od nas. Tfu...
Wie ksiądz, słabo mi się zrobiło, to usiadłam na skwerku i rozmyślałam. Na początku o beznadziejnej ułudzie wiedzy. Nawet popłakałam sobie nad brakiem lepszego wywiadu, nad ogromem przestrzeni i czasu, które to czynią poszukiwania całkowicie bezcelowymi.
Gdy trochę zgłodniałam, pojawiła się niecierpliwość - zaczęłam się wiercić i ruszyłam przed siebie. Szłam ulicami, bramami, podwórzami, prowadzona żołądkiem i jego pomrukami. Przechodząc obok kolejnych barów, restauracji i bistr - może ksiądz wierzyć, albo nie - słabł mój głód. Czułam, że każda nuta przypalonego tłuszczu, skwaśniałej surówki i odgrzewanej w mikrofali bułki oddala mnie od potrzeby konsumpcji...
Nagle, tuż przy miejskiej fontannie, przyszedł spokój. Rozsiadłam się na ławce, obok mnie pojawiło się całkiem spore towarzystwo wróbli. Skupiliśmy się na obserwacji. One, kręcąc główkami, poszukiwały jadalnych okruchów. Ja wgapiłam się w wodę, która bezczelnie mierzyła się z grawitacją.
Wie ksiądz, przyszło mi do głowy, że ja też z wody jestem. Muszę się bez końca wzbijać i rozlewać w upadku. Taka dola upartych cząstek...
No to idę do centrum, tam, na przedmieścia... nigdzie nie idąc, przesypiając.
I - choć niewiele z tego rozumiem - czuję, że to dobry kierunek.
Ament.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Wspomnienia znad Gangesu

Nie zaglądałam czas jakiś do konfesjonału. Ba - nawet do domu Jezusa nie wpadałam z wizytą.
Wiem, księże dobrodzieju, że to może wyglądać podejrzanie. I nie obronię się dziś słowem - dopiero uczynki moje wszystko wytłumaczą.
No niech ksiądz nie dopytuje - jako osoba skromna, nie będę niczego chwalić przed zachodem słońca.
Może tylko wspomnę, że bronię krzyża. A jak i gdzie - w stosownej porze wyjawię...
A teraz, póki dzieło niedokonane, proszę o zaliczkową pokutę.
Ach... przypomniałam sobie jeszcze moje poprzednie życie. Nie wiem, czy jest się z czego spowiadać, ale na wszelki wypadek opowiem o nim trochę...
Miałam na imię Champawat. Żyłam nad brzegiem Gangesu, czas spędzałam na polowaniach i wylegiwaniu się w cieniu drzew.
To było proste i dobre życie - moja świadomość istnienia Boga była czystsza od tamtejszych wód i przejrzystsza od powietrza. 
Rodziłam, wychowywałam i oddawałam światu silne, mądre dzieci. Obcy był mi smutek utraty, najbliższa każda chwila - zapach ciepłej krwi, smak wody po długiej gonitwie, odgłos nieświadomego stada idącego mi naprzeciw...
Och księże, byłabym zapomniała: z tamtego bytu znam też smak świętości, bo żywiłam się joginami, którzy z radością oddawali mi swoje wegetariańskie ciała. Jakże ich mięso było łagodne, podobne tylko cielęcinie...
Może dlatego dziś pasjami pożeram tatara?
To nie żadne herezje, co ksiądz?! Najadł się szaleju, czy co? Opowiadam przecież, jak było!
To jak? Dobre było to życie tygrysa? Bo po mojemu było. Tylko w takim razie - za co wylądowałam w obecnym wcieleniu?
Ament.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Święta męczennica polityki prywatności

Księże dobrodzieju, przyszłam dziś ze świetną wiadomością: życzliwa koleżanka z fejsbuka postanowiła mnie zaszantażować. Paru innych znajomych właśnie ją popiera, żądając dostępu do mojej metryki, kart kredytowych, haseł i tokenów. Pokrzykują, że jeśli nie wydam im moich dóbr doczesnych -  powiadomią o mojej zbyt rozległej polityce prywatności efbecję. A ta co zrobi? No co?
Wykreśli z życia globalnej społeczności... U-ni-ce-stwi!
Jak to brzmi... och... jak brzmi...
Proszę księdza... chór niebieski słyszę, chwałę na skórze czuję - jak mgła przesuwa się po wrażliwych częściach ciała powodując drżenie poniecenia.
Bo czyż jest coś bardziej godnego, bardziej czystego niż śmierć w imię wolności ducha?
Czy może mnie spotkać coś piękniejszego od zejścia ze świata w aureoli męczennicy?
Sam ksiądz widzi... Nie mogę przepuścić takiej okazji! Idę się wykąpać, wysmaruję się wonnymi olejami, żeby efektowniej płonąć (w razie gdyby postanowiono mnie spalić), spiszę jakiś testament moralny i uzbroiwszy się w netykietę będę oczekiwać. Najlepszego.
Niech się ksiądz modli za moje wwwstąpienie.
Ament.