piątek, 10 grudnia 2010

Prawdziwa spowiedź. Banał, banał... człowieczeństwo...

Proszę księdza... siły nieczyste mnie trzymały z dala od konfesjonału. Lenistwo i zwątpienie zalęgły się w mojej niewieściej duszy.
I sączyło się, się sączyło...
Że nie ma sensu się obnażać tak przed klechą, że co to da? To jeżdżenie tramwajami, utykanie w zaspach, poświęcanie czasu?
A jeszcze - codziennie coś pisać, trudzić swoje biedne zwoje koncepcjami na udane zdania...
Dla kogo?
Dla tych, co w obrzydzeniu dla Dżoany Krupy nie odpuścili ani odcinka Tap Madl?
Dla tych, co nawet literatury blogowej nie czytają, która kosztuje "w promocji" tylko trochę czasu?
A może - dla poprawy własnego samopoczucia, gdy w tafli wody zobaczę raz po raz nie Pewną Panią a Pewną (Siebie) Pisarkę...

Głosy mi szeptały, że już lepiej leżeć na kanapie z babskim magazynem, grzać stopy termoforem i raz po raz zadbać o swoje ciało rytualnym zabiegiem SPA.
Że łatwiej i sympatyczniej - pójść na imprezę i dać się adorować.
Że życie banalnie jedno (przynajmniej w naszej ukochanej strefie religijnej) i zdrowiej je spędzić na dogadzaniu swojej unikalnej, ale radykalnie biodegradowalnej powłoce.
Tak... Mea culpa! Żyłam w grzechu, przepychu i cieple. Mikrodermabrazowałam się, romansowałam i upijałam czerwonym winem. Z zimnych naw kpiłam w żywe oczy, pisałam tylko głupie rymowanki a wyobraźni używałam wyłącznie do wywołania podniecenia.
I wie ksiądz co? Wcale nie jestem pewna, że ta spowiedź coś zmieni. Może wreszcie zostanę tą Najprawdziwszą Polską Katoliczką i konfesjonał odwiedzać zacznę wyłącznie w celach higienicznych?!
Na zdrowie!
Ament